Krzysztof Wielicki: W górach próbujemy przekraczać granice - to zachłanność na życie, na emocje

Iwona Świetlik
Iwona Świetlik
Krzysztof Wielicki pod francuskim filarem na Makalu (8463 m n.p.m.), zima 90/91
Krzysztof Wielicki pod francuskim filarem na Makalu (8463 m n.p.m.), zima 90/91 Prywatne archiwum Krzysztofa Wielickiego
Krzysztof Wielicki - jeden z najwybitniejszych wspinaczy w historii. Zdobył czternaście ośmiotysięczników - najwyższych gór świata - jako piąty człowiek na świecie, w tym aż pięć solo. Jako pierwszy, wraz z Leszkiem Cichym, zimą 1980 roku wszedł na najwyższy szczyt Ziemi Mount Everest. Drogę na Broad Peak i z powrotem pokonał w ciągu 22 godzin. Za swoje największe osiągnięcie uważa Nanga Parbat, na którym był zupełnie sam, do tego nie znał góry.

„Solo. Moje samotne wspinaczki” - taki tytuł nosi najnowsza książka dotycząca Pana dokonań w Himalajach i Karakorum. Broad Peak (8047 m n.p.m.), Lhotse (8516 m n.p.m.), Dhaulagiri (8167 m n.p.m.), Sziszapangma (8013 m n.p.m.), Gaszerbrum II (8035 m n.p.m.) i wreszcie Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Które solowe wejście było największym wyzwaniem?

Pod względem wydolnościowym - Broad Peak, bo zrobiłem szczyt w ciągu jednej doby. Sprawdziłem, że potrafię wspinać się w najtrudniejszych ścianach na Dhaulagiri. Jednak w moim odczuciu największym, ale niedocenionym osiągnięciem było zdobycie w 1996 roku Nanga Parbat, mojego ostatniego szczytu do Korony Himalajów i Karakorum.

Zobacz także

Mówi Pan często, że wejście na Nanga Parbat było najbardziej ryzykowne. Dlaczego?

Najpierw, 10 dni wcześniej byłem na K2. Planowałem, że w ciągu tego jednego wyjazdu w Himalaje, wejdę także na Nanga Parbat. Tam mieli być moi przyjaciele, ale przez niepogodę zrezygnowali ze zdobywania szczytu. Pomyślałem, że znajdę przyczynę swojej rezygnacji. Gdyby choć pogoda się popsuła - wtedy łatwo byłoby wytłumaczyć decyzję kolegom z klubu. Ale idę trzy dni….słońce, warunki idealne. Pomyślałem, tak się poddać? Może trzeba jednak spróbować? Doszedłem na łączkę i wiedziałem, że muszę wejść natychmiast. To jest tak, jak w życiu ze wszystkim. Jeśli człowiek ma czas na zwątpienia, to niedobrze, bo one najczęściej zdecydują. A miałem ich sporo. Byłem kompletnie sam, do tego nie znałem drogi w górę. To jest też przykład na to, czego nie powinno się robić. Do takiej wyprawy należy się solidnie przygotować. Wtedy jednak nie tracąc czasu szybko wszedłem w ścianę.

….i udało się! Po trudnej nocy i biwaku na 6 tys. metrów., ogromnego zmęczenia, doszedł Pan do wierzchołka.

Było trochę niebezpiecznych fragmentów. Znalazłem trochę lin, szedłem po śladach. Wiedziałem, że jeśli mam mieć szansę, to wszystko muszę zostawić, więc wziąłem garnek, herbatę, kurtkę puchową, zamierzając podejść na 7300 m, przeskoczyć obozy, które zwykle się stawia i zabiwakować. Znalazłem namiot. Po paru godzinach ruszyłem do szczytu. Droga przed szczytem była nieoczywista, wielu ludzi tam się gubi. Momentami nie wiedziałem, gdzie jestem, tylko że trzeba iść wyżej. Ale rzeczywiście, udało się. Piękne widoki...Zrobiłem kilka zdjęć i pierwszy raz w życiu zastanawiałem się nad dowodem, że wszedłem na ten wierzchołek. Pasterze wypasający zwierzęta na łące patrzyli z powątpiewaniem...przyszedł taki jak turysta z plecakiem i mówi, że idzie zdobywać szczyt. Na szczycie zobaczyłem kawałek żółtego materiału i hak, na którym wygrawerowany był napis „Austria 1976 HiMountain Graz”, zatem do „kabzy” i miałem dowód. To była jedna z najkrótszych wypraw w historii ośmiotysięczników - od asfaltu do asfaltu zajęła mi osiem dni. Jak zszedłem na łączkę, jeden z pasterzy powitał mnie salwą z kałasznikowa, oczywiście w powietrze, by uhonorować to wejście. Okazało się jeszcze, że mieli lunetę i obserwowali mnie w ścianie.

Dla tamtych czasów, lat 80., 90., było znamienne, że nikt nie pytał o dowód wejścia na szczyt.

Wówczas także, kiedy wróciłem do kraju, nikt mnie nie spytał, czy aby na pewno wszedłem na Nanga Parbat, a ja nie pokazałem haku. To była niepisana zasada wśród himalaistów, by nie podejrzewać kolegi, że mistyfikuje. Uważano, że całe życie himalaista musiałby wtedy patrzeć w lustro, wiedząc, że skłamał. Dziś nie do końca tak jest, bo w grę wchodzą duże pieniądze, sponsorzy i różnie bywa. Sam potem na konferencji we Włoszech pokazałem hak. I...nagle z publiczności ktoś wstaje i mówi, że to jego...To był Austriak Robert Schauer. Dałem mu resztkę materiału - to była chustka, którą otrzymał od ojca na szczęście, a hak sobie zostawiłem na pamiątkę.

Czy wejście z bazy na Broad Peak i zejście do niej z powrotem w 1984 roku, błyskawicznie, w ciągu jednej doby, coś Panu dało?

Przekonałem się, że jestem szybki w ścianie, a to ważne. To był test mojego organizmu. Seraki, szczeliny - takich niebezpieczeństw jest mnóstwo. Im krócej w ścianie, tym bezpieczniej. Zwykła statystyka.

1988 rok - Lhotse. Pod górą pojawia się Pan po raz trzeci. I właśnie ta próba, w dodatku solo i….w gorsecie ortopedycznym, zakończyła się sukcesem. Dlaczego tyle razy walczył Pan o ten szczyt?

W naszym środowisku mówiło się o największych wyzwaniach. Trzy razy próbowaliśmy południową ścianę Lhotse, która jest jednym z nich. Spędziłem tam w sumie pół roku. Ostatecznie nie weszliśmy, ale cały czas byliśmy blisko. Raz zabrakło zaledwie około 200 metrów do szczytu. Pojechałem po raz trzeci na Lhotse, zimą, na drogę pierwszych zdobywców. Belgowie chcieli wejść na Everest i zaprosili na wyprawę Leszka Cichego, Andrzeja Zawadę i mnie. Zawada zaproponował jednak, że pojedziemy, ale jeśli wykupią nam zezwolenie na Lhotse. Musieli dopłacić 12 tys. dolarów. Miałem wcześniej wypadek w Indiach na Bhagirathi - dostałem tam kamieniem, miałem gorset ortopedyczny. Koledzy polecieli, a ja nie powiedziałem lekarzowi i później dołączyłem do nich. Belgowie zrezygnowali z Everestu, a my z tej samej bazy wyszliśmy na Lhotse.

Nie przeocz

Kierownik wyprawy Andrzej Zawada chciał poczekać. Pan jednak postawił wszystko na jedną kartę, maszerując w górę sam.

W Kotle Zachodnim na 6500 m byliśmy w czwórkę (dołączyła do nas Belgijka Ingrid Baeyens). Stwierdziłem, że wykorzystam okno pogodowe i pójdę wyżej. Na 7300 m przespałem się w namiocie i rano poszedłem w kierunku szczytu. Przy zejściu był problem z bólem po wypadku, dodatkowo byłem w hipotermii. Zobaczyłem w Kotle Zachodnim czarny punkcik, który szedł w moim kierunku. Takie partnerstwo psychiczne daje siłę. Tak jak w życiu dobrze jest wiedzieć, że można liczyć na kogoś. Doszedłem do namiotu, a tam Leszek Cichy gotuje herbatę - to był sylwester. Lekarz dowiedział się z gazety, co zrobiłem. Pogroził mi palcem, że skończę u niego kiedyś na oddziale. To była taka zachłanność. Chciałem tam zimą wejść.

Co z tą samotnością w górach? Ona bardziej pomaga czy przeszkadza?

Odróżniam samotne wyjazdy w góry od bycia solistą. Zawsze wyjeżdżałem z zespołem, bo on ożywia góry. A dlaczego sam szedłem na niektóre szczyty? Wspinasz się, parę tysięcy uderzeń czekanem, nie można popełnić błędu, są niebezpieczeństwa. Byłem zachłanny na emocje. Chciałem sobie dołożyć i sprawdzić, gdzie jest granica moich możliwości.

Jak wielką sprawą jest partnerstwo? Czy radość z sukcesu dzielona z partnerem wspinaczkowym nie jest większa?

Na takim wielkim głodzie emocji, o którym mówię robiłem także Dhaulagiri, ale tam jednocześnie przeżyłem dowód na stadność człowieka. Miałem kłopot, by wyjść ze ściany. Ktoś pojawiał się w myślach, próbowałem się radzić tej postaci. Przekonałem się, że w ekstremalnych sytuacjach potrzebujemy pomocy drugiego człowieka. Alpinizm zasadza się na partnerstwie liny. A solową wspinaczkę jak nazwać? Wykracza poza filozofię alpinizmu. Choć buduje, bo człowiek wierzy, że może jeszcze więcej.

Wróćmy do początków. Harcerstwo, skałki w Sokolikach. Tak to się zaczęło. Kiedy był moment, że wiedział Pan, że właśnie wspinaczka stanie się Pana pasją i spełnieniem?

Bardzo późno. Outdoor spodobał mi się dzięki harcerstwu. Większość moich kolegów zaczęło wspinać się dopiero na studiach. Poznałem wtedy m.in. Wandę Rutkiewicz, Wojtka Kurtykę, Bogdana Jankowskiego. Najpierw turystycznie zacząłem chodzić. Na drugim roku (studiowałem elektronikę na Politechnice Wrocławskiej) pojechaliśmy w skały pod Jelenią Górę. Zobaczyłem wspinających się ludzi i my też z kolegą, choć bez liny, weszliśmy na jakąś skałkę. Z kłopotami, ale znalazłem się na górze i wtedy pomyślałem, że to jest właśnie to, co chcę w życiu robić. Miałem 20 lat. W młodości człowiek szuka. Kiedy znajdzie coś, co daje mu emocje, staje się to pasją. Jak nie zawróci, już z tą pasją zostanie. Bo hobby można zmienić, a z pasją się umiera. Później były Tatry, Alpy, Dolomity, Kaukaz, Himalaje i Hindukusz, coraz dalej i wyżej.

I było pierwsze ostrzeżenie, że droga ta nie będzie łatwa.

Wtedy wszystko było niekomercyjne. Starsi zabierali młodszych. Był to okres budowania partnerstwa. Kupiliśmy pierwszą linę, pojechaliśmy w skały i spadłem z ośmiu metrów. Wspinałem się dopiero dwa tygodnie. Podziałało odwrotnie, niż pewnie podziałałoby na wiele osób. Powiedziałem sobie, że akurat będę wspinał się dalej. Doświadczenia to element budowania się. Są w życiu największą wartością. Nie zawsze te dobre, bo te nieprzyjemne też budują wiarę w siebie. Jeśli ktoś ma piękne życie, to jak spadnie, często na samo dno. W Ameryce mi się niewiele podoba, ale oni nawet jak nie potrafią czegoś zrobić, to ciągle powtarzają „I can do”. Gdyby nie wiara, to nie osiągnęlibyśmy tylu sukcesów w alpinizmie i himalaizmie. A największe sukcesy mieliśmy w trudnych czasach stanu wojennego. Historyk Andrzej Paczkowski mówił, że kiedy Polacy mają wroga, to machają szabelką, a naszym wrogiem było to, że nie zapisaliśmy się w historii, kiedy w latach 50.-64. zdobyto bez Polaków wszystkie szczyty ośmiotysięczne. Chcieliśmy zawalczyć o swoją pozycję i tak długie lata budowaliśmy złotą Erę Polskiego Himalaizmu.

17 luty 1980 roku. Jest Pan wśród pierwszych zdobywców Everestu zimą. Lodowi wojownicy jak się mówiło i mówi do tej pory, dosłownie i w przenośni na szczycie. Niektórzy rezygnują. Do góry idą Wielicki z Cichym. Warunki nieziemskie. Co sprawiło, że ta wyprawa zakończyła się tak ogromnym sukcesem? Teraz albo nigdy?

Mieliśmy wiatr w plecy od całego zespołu. W terminie zezwolenia tylko z Leszkiem mogliśmy to zrobić. Wszyscy w bazie czekali, bo to była wspólna sprawa. Czuliśmy, że wykonujemy pewną misję. Wiele lat nie docierało do mnie że to ja, bo sukces nie był traktowany jako sukces osobisty. Element zespołu był w tamtych czasach bardzo widoczny. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Ponadto Everest miał znaczenie dla przyszłej eksploracji zimowej. Środowiska górskie zrozumiały, że jeśli zdobyliśmy najwyższy szczyt zimą to pewnie można zdobyć te niższe...I tak się stało. W każdej dziedzinie ważne jest łamanie barier.

Wiemy już, która wyprawa jest dla Pana największym osiągnięciem, natomiast odwrotnie, czy do którejś ma Pan uraz?

W 1986 roku byliśmy na Makalu. Zginął partner. Ja wróciłem ze szczytu, on nie wrócił. Popełniłem błąd, że poszedłem z nim. Nie byłem dobrze zaaklimatyzowany, a on tak. Przed szczytem minęliśmy się, zszedłem do namiotu i sądziłem, że idzie za mną po śladach. W namiocie zacząłem gotować, zapadła noc, a jego nadal nie było. Pomyślałem, że musiało się coś stać, ale nie byłem w stanie wyjść 800 m do góry na grań. Takie mam uczucie, że może gdybym poczekał na niego po zdobyciu szczytu...albo gdybym wyszedł po niego - prawdopodobnie już bym nic nie zrobił, ale może bym się lepiej czuł, że podjąłem próbę. Jednak w tamtym momencie byłem pewien, że przyjdzie do namiotu.

Zawsze trzeba pomóc przyjacielowi, ale jednocześnie zadbać o własne życie. W trudnych warunkach nie ma nawet czasu ani sił na zastanowienie się, co robić, by zakończenie wyprawy dla wszystkich było szczęśliwe. Są dylematy, których nikomu nie życzę.

Nie wierzę, żeby ktoś kogoś zostawił w górach. Ale można popełnić błąd. Jeśli wejście i zejście udają się, jest ok, ale jeśli ktoś ulegnie wypadkowi, czy w najgorszym przypadku spadnie, a partnerzy będą w tym momencie rozdzieleni, to łatwo powiedzieć „zostawiłeś partnera”. Na jednej z wypraw byliśmy we trzech. Spadł nam kolega i zginął. Schodziliśmy we dwóch. Kolega był nade mną, ja zszedłem trudny odcinek, a on zablokował się i powiedział, że dalej nie pójdzie. Udałem się do bazy po pomoc, chłopcy poszli do góry i uratowali go, ale ktoś mógłby stwierdzić, że go zostawiłem. To jest wybór. Wówczas wybrałem, że jeśli mam mu pomóc, muszę zejść. Sytuacja na górze jest trudna, diametralnie inna, niż w bazie czy poza górami. Jestem daleki od oceniania zachowań ludzi z pozycji fotela. Trzeba coś takiego przeżyć.

W 1985 roku na Lhotse ginie Rafał Chołda, podczas wyprawy na Kanczendzongę w 1986 roku umiera Andrzej Czok. Latem 1988 r. na Bhagirathi ginie Jan Nowak. Tych przykładów można mnożyć, także z Pana wypraw. Niewyobrażalne, co w takiej chwili czują koledzy...Czy śmierć w górach to ostrzeżenie? Kiedykolwiek Pan to tak potraktował?

Każdy, kto idzie w wysokie góry, ma nieuzasadnioną wiarę, że sobie poradzi. Jak to? Ja nie wrócę? Zdarza się śmierć. Nie przechodzimy obok niej obojętnie. Wątpliwości miałem, jasne, ale nie wszystko od nas zależy...Liczy się doświadczenie, jednak w górach trzeba mieć też dużo szczęścia. Wszyscy popełniają błędy, ale nie wszyscy mają tyle szczęścia, co ja.

Co sprawia, że człowiek próbuje przekraczać granice, narażając własne życie?

To element pisania historii i zachłanności na życie, na emocje. Jeśli ktoś nie pragnie ogromnych emocji, nie idzie w góry. Czasem pięć minut w górach jest jak cały rok na dole. Lęk paraliżuje, ale strach jest kreatywny - zmusza do przewidywania i koncentracji.

Kilka razy kierował Pan wyprawami. Czym jest odpowiedzialność bycia kierownikiem?

Im później, tym lepiej to rozumiałem. Na początku nie umiałem pogodzić dwóch funkcji. Byłem kierownikiem i pierwszy wchodziłem na szczyt. Dwa serca biły: sportowca i kierownika. Zawada był świetnym kierownikiem, ale nie miał ambicji wchodzić na szczyty. Oblatywał mnie strach o zespół. Na Broad Peaku osiwiałem tej tragicznej nocy, na K2 musiałem wysłać ludzi na akcję ratunkową. Trzeba tak pokierować, żeby ludzie jak najbezpieczniej przeszli całą trasę. Bo jeśli ginie nasz przyjaciel, który ma rodzinę, dzieci i ktoś potem musi pójść do nich, spojrzeć w oczy...właściwie nie trzeba nic mówić.

Tragedia, która wydarzyła się w 2013 roku na Broad Peaku, kiedy to zginęli Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski była chyba najtrudniejszą pod względem emocjonalnym sytuacją przez te wszystkie lata spędzone przez Pana w górach.

Wynikała z niemocy. Ja nic nie mogłem zrobić. Miałem łączność tylko z chłopakiem, co do którego wiedziałem, że umrze za parę godzin...Potrzebowałem mieć łączność z innymi. Prowadziłem jeszcze Tomka, mobilizując go...

W 2018 roku kierował Pan wyprawą na K2. Polacy mieli wejść na ostatni z niezdobytych zimą ośmiotysięczników. Duże oczekiwania, jednak warunki nie sprzyjają. Ponadto w międzyczasie doszła akcja ratunkowa na Nanga Parbat. Co poszło nie tak?

Popełniliśmy trochę błędów. Obraliśmy szybszy wariant Basków. Wiatr wyrzucał kamienie i było jak na wojnie, ciągle na kogoś spadały. Po trzech tygodniach walki zmieniliśmy drogę. Nie mieliśmy czasu, żeby rozwinąć akcję i dojść chociaż na 7600 m do ramienia. Prognozy nadal były niekorzystne i zrezygnowaliśmy. Spróbowaliśmy i to też jest ważne, daje satysfakcję. Lepiej się żyje kiedy człowiek mierzy się z wyzwaniami. Jak się coś udaje, czuje się spełniony. A spełnienie z kolei pozwala na łagodniejsze podejście do innych spraw. W moim przypadku elementem spełnienia jest teraz także to, że mogę, ale już nie muszę.

Musisz to wiedzieć

Jak ocenia Pan wejście 10 Nepalczyków, którzy jako pierwsi, z Nirmalem Purją na czele, wspólnie stanęli na wierzchołku K2 zimą? Oceny są różne.

Za wprawę zapłacili klienci. Zwykle jest tak, że klienci płacą, a szerpowie pomagają wejść na szczyt. Oni przyjęli inną taktykę. Przyjechało ich 40, liny szybko do 7300 m położyli, a klienci byli cały czas z tyłu. Kiedy szerpowie otrzymali informację, że są dwa dni pogody, to szybko weszli na szczyt, zapominając o klientach. Trzeba jednak podkreślić, że oni odzyskali tożsamość. Całe życie pracują za pieniądze, wchodząc na szczyty, prowadząc na nie innych. Teraz w końcu sami „mają nazwiska”, są ważni dla historii himalaizmu. Niektórzy mówią „weszli z tlenem” itp. To ja w takim razie na to odpowiadam, proszę bardzo - poprawcie styl, możliwości jest wiele, ale nie podważajcie faktu, dokonań tych ludzi. Co innego fakt, a co innego styl. My próbowaliśmy trzy razy wejść zimą na K2. Nie udało się. To, że zrobili to szerpowie, jest dla nas najmniejszym bólem. Serdeczne pogratulowałem Nepalczykom.

Wspinaczka zmieniła Pana podejście do życia?

Góry stały się moją pasją. Z tego nie trzeba się tłumaczyć. Jasne, że zmieniły podejście do pewnych spraw. Po tych wszystkich latach wiem, że oprócz miłości najważniejszą relacją jest przyjaźń - to ona buduje ludzi, to dzięki niej więcej można osiągnąć. Poza tym człowiek podróżując poznaje inne zwyczaje, kultury, filozofie życiowe. Widzi, że świat i ludzie różnią się wyglądem, zachowaniem i że to jest piękne! Tolerancja jest wielką sprawą. Sukcesem Polaków w Europie jest obecnie to, że zaczynamy być otwartym społeczeństwem. Podróże wzbogacają człowieka o relacje, poszerzają wyobraźnię, pomagają nabrać dystansu.

Dokonywał Pan trudnych wyborów dotyczących także rodziny. Najczęściej partnerka, dzieci zostawali w domu, a Pan wyjeżdżał na wiele miesięcy.

Byliśmy bezczelni - egoizm w pełnym wydaniu. Tłumaczyliśmy to sobie misją. A nasze partnerki musiały zaakceptować, że jeśli jest misja, to są i koszty. Na nasze wyjazdy nałożyły się też trudne warunki społeczne i polityczne, więc partnerki traktowały je też jako wspólny sukces. Bo jeśli mąż dostał paszport, to jak złapać Pana Boga za nogi. No, trzeba było mieć jeszcze bardzo wyrozumiałą partnerkę. Mieliśmy szczęście. W ogóle w życiu, żeby osiągnąć osobisty sukces, to jest zawsze „coś za coś”.

Himalaizm dawniej i dziś. Co się zmieniło?

Kiedyś pracowało się na klub lub na zespół. Teraz dla mediów nie jest interesujące, że zespół czegoś dokonał, bo potrzeba konkretnych nazwisk. Poza tym my sami traktowaliśmy sukcesy zespołowo. Dziś nie do końca tak jest...Wspinacze zbyt często skupieni są na sobie.

Mam pan kalendarz wypełniony po brzegi. Czy są w nim plany związane z wyprawami w góry na najbliższy czas?

Wiosną chcę pojechać z kolegami do pakistańskiego Czitralu i powspinać się na sześciotysięczne szczyty - jest tam ich kilka niezdobytych.

Z Krzysztofem Wielickim rozmawiała Iwona Świetlik

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na stronapodrozy.pl Strona Podróży